sobota, 28 maja 2011

"Pasja według Einara" Elżbieta Cherezińska


Einar

Choć umierający ojciec prosił mnie, bym nie kołysał łodzią, ja przechyliłem burtę.
Od tego czasu dobro nie mogło pozostać całkowicie dobre, ale i zło w moim życiu nie było zupełnie złe.

Einara poznajemy, gdy w wieku dziewięciu lat zaczyna opowieść o sobie. Ojciec przekazuje mu słowa odczytanej podczas obrzędu przepowiedni o nadejściu Chrystusa. Zaraz po tym umiera a życie małego chłopca schodzi na tor nieuniknionego przeznaczenia.
Po śmierci Tjostara, na polecenie króla, Einar trafia do zakonu benedyktynów w Yorvik pod opiekę opata Udarlyka. Na początku pobytu nie potrafi się zaaklimatyzować. W klasztorze panuje bezwzględna cisza, ale i okropny tłok. Ani przez chwilę nie jest sam, zawsze w czyimś towarzystwie. Chłopakowi trudno jest się skupić. Kiedyś pomagało mu wystawianie głowy na wiatr podczas samotnych wędrówek po rodzinnych ziemiach Vikny. Zdaje sobie sprawę, że tamte czasy minęły bezpowrotnie. Na czas nauki postanawia zamknąć głęboko w sobie pamięć ojca i jego ostatnich słów. Postanawia wyuczyć się do chrztu, a potem zobaczyć co będzie dalej. Wciąż tęskni za ojczyzną. Jego opowieści o teraźniejszości przeplatane są obrazami z dzieciństwa.
Piękną prozą i jednocześnie w niezwykle poetycki sposób opisuje miłe przeżycia. Najczęściej wspomina wyprawy na morze, piękno fiordów i opowieści o pogańskich bogach. W pamięci przywołuje słowa bliskich mu osób, które były dla niego wzorem i studnią wiedzy. Wciąż płynie w nim krew wikinga. Żadne namaszczenie, ani woda święcona tego nie zmieni.

Einar, przebywając w klasztorze, dowiedział się od innych oblatów, że większość z nich została oddana pod opiekę kościoła na niewolniczą służbę, gdyż rodziców nie było stać na ich utrzymanie. Inni zaś byli zapłatą za jakiś dług. Dzieci, które znalazłyby się tam z własnej woli nie było. W takiej sytuacji trudno mówić o powołaniu. Ochrzczony wiking czuł się rozdarty wewnętrznie. Przed ceremonią zarzucał sobie, że nie wszystko dokładnie zrozumiał podczas nauk klasztornych. Przyjęcie komunii jest bowiem tylko zjedzeniem jasnej cząstki chleba, niczym więcej.

Wiele lat trwała droga Einara do kapłaństwa. W międzyczasie pojął, że w klasztorze reguły miłosierdzia są tylko głośne. Jak się lepiej przyjrzeć, w życiu nikt ich nie stosuje. Oblaci są wobec siebie okrutni. Poznał świat spisków i ukrytych praw, które naginają zasady wiary do potrzeb każdego „zadania” zleconego przez króla, opata czy arcybiskupa. Cel był zawsze ten sam - osiągnięcie jak największej władzy. Einar błądził, sam nie wiedział komu służy. Wątpił czy ofiara ojca była słuszna. Zastanawiał się, czy dobrze uczynił zmieniając wiarę. Wtedy to mocno wziął do serca słowa bliskiego mu arcybiskupa, który radził: nie bierz kościoła takim, jaki jest. Stwórz go od nowa, wypełniając zasady czystą treścią. I to właśnie starał się uczynić Einar głosząc Słowo Boże na pogańskich ziemiach wikingów. Jak apostoł, chodził od dworu do dworu rozmawiając z ludźmi. Droga ta wydawała mu się niezwykła. Po raz pierwszy patrzył na taki świat z bliska. Kobiety, dzieci, sprawy domu- nie znał przecież takiego życia. To, które przeżył z ojcem było zupełnie inne.
Potem klasztor, dyscyplina w nim panująca i bractwo. Życie misją, która rzucała nim z miejsca na miejsce. Na ziemiach ojczystej Norwegii ze zdumieniem odkrywał więc domowe życie Panów Północy. Jakby oglądał podszewkę ich płaszcza, na chwilę wchodził w ich skórę.
Wtedy poznał Halderd, która dawała mu siłę, a jednocześnie ją odbierała. Przy niej był prawdziwy jak nigdy, jednocześnie przestając być sobą. Więc tak, więc pożądanie jest najsilniejszą z pasji, męką i jedynym zmartwychwstaniem jakie znam- odkrył Einar.


Elżbieta Cherezińska w trzeciej część „Północnej Drogi” opisuje tę samą co wcześniej historię, lecz z punku widzenia mężczyzny. To, co nadaje powieści jeszcze większej wyjątkowości to fakt, że ów mężczyzna różni się pod wieloma względami od jarlów północy. Nie stosuje przemocy, ani przelewu krwi, brzydzi się gwałtem.
Co do talentu Autorki i wyśmienitego stylu prozatorskiego nie ma wątpliwości. Mówi się o tym przy każdej jej powieści, lecz nie są to pochwały jałowe. „Pasja według Einara” jest, wśród wydanych do tej pory części sagi o wikingach tą, którą przeczytałam najszybciej. Cykl ma to do siebie, że jego poszczególne części można czytać niezależnie, bez zachowania kolejności ukazania się ich na rynku. Znając całość z przyjemnością stwierdzam, że Autorka potrafi opowiedzieć tę samą historię kolejny raz, wciąż zwiększając tempo akcji i wprowadzając zaskoczenie.
W miarę czytania, lektura coraz bardziej wciąga, sprawia, że chce się więcej. Tym bardziej, że od Einara dowiadujemy się rzeczy, o których nie mówiły, a nawet nie miały pojęcia Sigrun ani Halderd. Rzeczy niedopowiedziane w poprzednich tomach „Północnej Drogi” przestają być tematami tabu. Poznajemy uczucia ochrzczonego wikinga, lęki i pasje, które nim kierowały. Śledzimy wpływ biegu wydarzeń na kształtowanie charakteru Einara. Wraz z nim przeżywamy miłość i nienawiść, czujemy smak zemsty. Oglądamy śmierć i chorobę, jak również cud narodzin jego dwóch synów: Ragnara i Vandila. Otrzymujemy informacje, dlaczego ożenił się z Anną i jaka pokuta nim kierowała. Zadziwia nas skromność i pokora tak wiele znaczącej w okresie rozpowszechniania chrześcijaństwa osoby, jaką bez wątpienia był. Uświadamiamy sobie, że tam, gdzie chrzest niósł mocny i bezwzględny władca, tam Kościół stał silny i już nie runął. Nie da się zbudować Kościoła na czystej miłości- Halderd była tego świadoma. Natomiast Einar, wytrwały, silny duchem dopełnił przeznaczenia przyjmując śluby kapłańskie i wybudował kościół na skale.

W książce brakuje jedynie mapy, która zobrazowałaby drogi przebyte przez Einara. Byłby to przydatny drogowskaz dla czytelnika kroczącego po jego śladach. W cierpieniu, na granicy życia i śmierci, z pomocą życzliwych dłoni, wciąż do celu. Przez morza i lądy, tam i z powrotem, z ogromną pasją ku wymarzonemu, a jednocześnie niespodziewanemu kresowi podróży Północnej Drogi.
Einar z Vikny. Ochrzczony wiking. Gończy pies Chrystusa.



Tytuł: Pasja według Einara
Autor: Elżbieta Cherezińska
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Data wydania: 2011
ISBN: 978-83-7506-792-7
Liczba stron: 392



Parę słów od Autorki:

„Mam kłopot z pisaniem o pisaniu. O wiele bardziej fascynujące jest prywatne życie książek, to które zaczyna się poza mną. Wolę więc słuchać, co mówią o nich Czytelnicy. Czasami jestem zaskoczona, ale staram się nie wtrącać i, jednocześnie unikać odpowiedzi na pytania o nieopisane historie. […] Im więcej piszę, tym trudniej mi się rozmawia. Gdy muszę powiedzieć coś o sobie, zasłaniam się książkami. Jestem tylko przecinkiem w napisanym przez siebie zdaniu.” (źródło: http://www.cherezinska.pl/; dostęp dnia: 10.11.2010.).


czwartek, 26 maja 2011

"Księga ziół" Sandor Marai


Czytać trzeba na śmierć i życie, bo to największy ludzki dar. Pomyśl: tylko człowiek umie czytać.

„Księga ziół” Sandora Marai to zbiór myśli, głównie filozoficznych. Tytuł dobrze oddaje charakter książki będącej zbiorem dobrych rad, którymi, według autora, warto się w życiu kierować. Wskazówki zawarte w tym „zielniku” mają pomóc w zrozumieniu natury ludzkiej, a także w odpowiednim jej wykorzystaniu. Powinny, jak lecznicze właściwości ziół- wzmacniać odporność, hartować ducha; leczyć człowieczą niepewność w podejmowaniu decyzji dotyczących życia codziennego.
Na okładce „Księgi ziół”, wydania które posiadam, znajduje się zdjęcie naparstnicy. Jest ono ciekawą metaforą do przekazu treści, gdyż roślinę tę stosuje się w leczeniu nerwic i chorób serca.
Autor napisał ten „poradnik” tak, jakby jego opinie były niepodważalne. Podpiera je własnym doświadczeniem, jak również teoriami światowych mędrców. Namawia do czytania dzieł Seneki, Arystotelesa, Tołstoja, Marka Aureliusza, i Pisma Świętego. Marai nawiązuje do kultury i sztuki. Tłumaczy jaką rolę odgrywają arcydzieła. Zachęca do napełniania swojej duszy szczęśliwą harmonią ludzkiej doskonałości. Do codziennego słuchania muzyki Bacha, Beethovena, bądź Mozarta. Nie zapomina również o uzależnieniach i tym co czyni człowieka głupcem godnym potępienia.
Sandor Marai jest pewien każdego użytego słowa. Poucza, iż człowiek myślący, gdy tylko może, milczy; a gdy już nie może dłużej milczeć, wówczas mówi lub pisze. A czyni to tylko w ostatecznej potrzebie. Stworzenie ”Księgi ziół” wynikło jak widać z ogromnej potrzeby autora. Książkę odbieram również jako usprawiedliwianie poczynań i stylu jego życia.
Z niektórymi opiniami Sandora nie zgadzam się. Mimo to książka zawiera wiele wersów, które na pewno będę cytować przy nadarzających się okazjach.

Księgę ziół” polecam każdemu. Czyta się ją przyjemnie i lekko. Jest powiewem świeżego powietrza, jak również odskocznią od codziennej rutyny. Pomaga sięgnąć w głąb umysłu pozostawiając trwały ślad odkrytych prawd świadczących o tym, że ludzkie zło i ludzkie dobro są po równi prądem i częścią składową życiodajnego rytmu życia.


Tytuł: Księga ziół
Autor: Sandor Marai
Wydawnictwo: Czytelnik
Wydanie: 2009
ISBN: 978-83-07-03190-3
Ilość stron: 151
Oprawa: miękka


Notka o autorze:

Sándor Márai- właściwie Sándor Károly Henrik Grosschmied de Mára (ur. 11 kwietnia 1900 w Kassa – obecnie Koszyce na Słowacji, wówczas Austro-Węgry; zm. 22 lutego 1989 w San Diego) – pisarz węgierski. Pierwszy autor piszący tłumaczenia oraz opracowania dotyczące Kafki. W krótkim czasie osiągnął literacki sukces, a jego dzieła zostały przetłumaczone na angielski, francuski, włoski, hiszpański, portugalski, fiński, chorwacki, czeski, turecki, szwedzki i duński. Powieści Sándora Máraiego zachwycają stylem, psychologiczną przenikliwością, skupieniem na moralnych wyborach bohaterów i ich konsekwencjach.

sobota, 21 maja 2011

„Bojowa pieśń tygrysicy” Amy Chua


Tygrys, żywy symbol siły i władzy, budzi zwykle szacunek i lęk otoczenia.

Do sięgnięcia po „Bojową pieśń tygrysicy” skłoniło mnie pytanie zamieszczone na okładce. Dlaczego chińskie matki są najlepsze? Przez trzy lata prawie codziennie miałam kontakt z chińczykami, więc byłam ciekawa co na temat rodzicielstwa ma do powiedzenia autorka książki.

Amy Chua opisując historię swojej rodziny chciała stworzyć dowód na to, że chińscy rodzice umieją lepiej wychować dzieci niż rodzice zachodni. Mimo to podkreśla, że nie uogólnia, nie wrzuca ludzi do jednego worka. Nie odnosi się do wszystkich zachodnich rodziców bez wyjątku, jak również określenie „chińska matka” nie dotyczy wszystkich chińskich matek. Kulturowe stereotypy to drażliwy temat. Autorka nie obawia się mówić o nich otwarcie. Za przykład przedstawia swoją rodzinę.


Z książki dowiadujemy się tego, jakimi kategoriami myślą chińskie kobiety wychowując swoje dzieci. Np.:

Chińska matka wychodzi z założenia, że:
(1)naukę stawiamy na pierwszym miejscu;
(2)szóstka minus zły stopień;
(3)dziecko ma wyprzedzać resztę klasy w matematyce o dwa lata;
(4)nie należy chwalić dzieci publicznie;
(5)jeśli dziecko kiedykolwiek poróżni się z nauczycielem lub instruktorem zawsze stajemy po stronie nauczyciela lub instruktora;
(6)dzieci mogą uczestniczyć w zajęciach, w których jest szansa zdobycia medalu;
(7)złotego, oczywiście.

Chińscy rodzice mają nad swymi zachodnimi odpowiednikami dwie zasadnicze przewagi:
(1)większe ambicje wobec dzieci;
(2)większą wiarę w ich potencjał.

Zdaniem autorki taka postawa rodzica sprawia, że jest on „lepszy”, a co za tym idzie i jego dzieci są bardziej wartościowe od swoich rówieśników.

Rodzina Chua pochodzi z południowej prowincji Fujian w Chinach, słynącej z badaczy i naukowców. Tradycje w wychowaniu dzieci Amy wyniosła z domu. Nie uważała swego dzieciństwa za okropne, wręcz przeciwnie. Twierdzi, że rodzice dali jej niezachwianą pewność siebie.
W dużej części Azji kalectwo uchodzi za powód do wstydu. Rodzice Amy mieli bezduszny stosunek do kalectwa. Zmieniło się to, gdy na świat przyszła jej najmłodsza siostra. Cynthia urodziła się z syndromem Downa. Mimo rozczarowania matka nie dała za wygraną. Tak długo pomagała córce w nauce, aż w końcu dziewczyna zdobyła dwa złote medale w międzynarodowych olimpiadach specjalnych w pływaniu.
Chua za wszelką cenę pragnęła, by i jej córki odnosiły wielkie sukcesy i były sławne. Aby kultywować tradycję postanowiła zaszczepić w nich zamiłowanie do sztuki. Muzyka klasyczna stanowiła przeciwieństwo rozluźnienia obyczajów, lenistwa i wulgarności. Kobieta nie wierzyła w sposób przekupywania dzieci. Uważała, że zresztą jeśli już, to dzieci powinny płacić rodzicom. Niestety, gdy sytuacja wymykała się jej spod kontroli sięgała po te metodę nie mając innego wyjścia. Amy dbała o codzienne dawki ćwiczeń dla córek. Sophia już od trzeciego roku życia uczyła się gry na fortepianie. Jej młodsza siostra Lulu opanowała dwa instrumenty: fortepian i skrzypce. Nie obyło się bez wzajemnych gróźb, szantaży i wymuszeń. Kiedy dziewczynki szeptały do siebie nazywając matkę wariatką, ta tłumaczyła im, że jej celem jest przygotować je do życia a nie urobić na własne podobieństwo.

Chua twierdzi, że zachodni rodzice żyją w strachu, iż dziecko nabawi się kompleksów, martwią się o jego psychikę. Starają się zaszczepić w nim wiarę, że porażka nie jest niczym złym, a ono wciąż będzie kochane, niezależnie od wyników w nauce. Chińczycy wręcz przeciwnie. Zmuszają dzieci do ciągłej pracy, nie chwalą, a nawet nazywają „śmieciami”, gdy te nie spełniają ich oczekiwań. Z punktu widzenia chińskich rodziców dzieci są ich dłużnikami. Chińskie dzieci mają spłacić zaciągnięty dług, ślepo dochowując posłuszeństwa i nie szczędząc rodzicom powodów do dumy. Co wcale nie powinno odbić się negatywnie na ich młodej psychice, tylko zmusić i zmotywować do surowszej pracy nad sobą. Chińskie dzieci nie mają prawa do własnej woli i zachcianek. Chińczycy wychodzą z założenia, że rodzice to rodzice- zawdzięczamy im wszystko (nawet jeśli to nie prawda) i musimy dla nich robić co w naszej mocy (nawet jeśli rujnujemy sobie przez to życie).
Z moich obserwacji wynika, że nie u wszystkich rodzin chińskich tak to wygląda. Wyjątek jak najbardziej podkreśla regułę. Uważam, że sposób wychowywania dzieci nie zależy jedynie od narodowości i pochodzenia rodziców.

Przyznam szczerze, że jestem rozczarowana postawą autorki. Nie tym, że motywowała dziewczynki do ciężkiej pracy, że dała im szansę jakiej wiele dzieci nigdy nie miało. Razi mnie to, że autorka poprzez książkę promuje przede wszystkim siebie. Córki i ich poświęcenia odsuwa na drugi plan.
Ze zdaniem partnera prawie w ogóle się nie liczy. To ona podejmuje wszystkie decyzje związane z wychowywaniem córek. Mąż tylko czasem próbuje okiełznać jej przepełniony ambicjami temperament.
Mimo tego, iż Chua przyznaje się do porażki czytając ma się wrażenie, że córki były jedynie narzędziem służącym jej do wzniesienia siebie na piedestał. Mówi o sobie- Matka Tygrysica. Z pewnością tak chciałaby być postrzegana. Jeśli zależało jej na wzbudzaniu lęku to osiągnęła sukces, w sprawie szacunku w dużym stopni również. Ale nienawiść córki, która głośno mówi o swych uczuciach jest okropną porażką.
Zmagania Chua jako matki kochającej bez reszty wcale nie były takie trudne. Pieniądze, których nie brakowało, umożliwiały osiąganie zamierzonych wyników nauczania. Nowe instrumenty muzyczne, podróże, prywatni nauczyciele: bez tego wszystkiego sukces nie byłby możliwy. Nie każdy ma taką szansę, nawet jeśli jego ambicje w stosunku do pociech są bardzo wysokie.
Książka na pewno jest kontrowersyjna. Temat okazał się dobrym chwytem marketingowym- zachęca czytelników do sięgnięcia po nią. Niektórzy twierdzą, że pieniądze szczęścia nie dają. „Bojowa pieśń tygrysicy” to książka o tym, że się mylą.


Joanna Markowska


Tytuł: Bojowa pieśń tygrysicy
Autor: Amy Chua
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 280
ISBN: 978-83-7648-644-4
Oprawa: miękka ze skrzydełkiem


Notka o autorce:

Amy Chua- profesor prawa na Uniwersytecie Yale, urodzona w Stanach Zjednoczonych córka chińskich imigrantów. „Bojowa pieśń tygrysicy” to trzecia książka autorki. Prawa do jej przekładu sprzedano do kilkunastu państw, bardzo szybko zdobyła też listy bestsellerów. Wkrótce po wydaniu książki w Stanach Zjednoczonych rozpoczęła się ożywiona dyskusja wśród czytelników, rodziców i ekspertów.

czwartek, 19 maja 2011

Konkurs "Wykop książkę, popij kawą".

Zapraszam do wzięcia udziału w konkursie zorganizowanym na "Wykop książkę, popij kawą".

Oto zasady:
1. Aby wziąć udział w konkursie, musisz być obserwatorem naszego bloga www.wykopksiazke.blox.pl, www.wykopksiazke.blogspot.com

2. By wziąć udział w losowaniu książki, musisz dodać na swoim blogu tę notatkę, po czym na naszym blogu www.wykopksiazke.blox.pl lub www.wykopksiazke.blogspot.com dodać komentarz: DODAŁEM/DODAŁAM!

3. Konkurs trwa od dnia pojawienia się tej notki, do końca maja - do niedzieli, 29. maja, godziny 23.59 .

4. Wśród Waszych wpisów wylosujemy zwycięzcę.


5. Nagrodą jest książka M.V.Llosy "Zeszyty don Rigoberta". Nagrodzona osoba poproszona zostanie o podanie adresu w wiadomości mailowej (mail tylko do naszej wiadomości).

6. Wzięcie udziału w konkursie oznacza akceptację regulaminu.
 

piątek, 13 maja 2011

Edyta Szałek- o tym, co sprawia, że jest wielorybnikiem życia.


Edyta Szałek- o tym, co sprawia, że jest wielorybnikiem życia.

Mam syndrom wielu piszących osób; im więcej piszę, tym mniej gadam i piszę o sobie. A jak już coś o sobie powiem albo napisze, to myślę: Chryste, co to za bzdury! Brrr... Kogo to interesuje?

Podoba mi się, gdy czytelnik daje sobie wolność interpretacji. Zawsze podchodzę do mojego pisania jak do rzemiosła. Mam na myśli to, że prócz oczywistej chęci przekazania myśli, chcę pisać książki ciekawe, ciekawe dla tych ludzi, których charakteryzuje pewna wrażliwość. Interpretacje więc to coś, co daje książkom wiele żyć, wcieleń i to jest fascynujące.



Kiedy zaczęłaś pisać, co Cię ku temu pchnęło? Jak to jest z weną?

Myślę o pisaniu, kiedy to się zaczęło? W szkole dobrze szło mi z polskiego, a czasami popisywałam w notesikach, na kartkach jakieś opowiadania. Pamiętam jedno zatytułowane "Muszelka", które napisałam mając lat 13, 14 - chyba gdzieś je jeszcze mam. Opowiadało o miłości. Już nie pamiętam, czy szczęśliwej, czy nie :) Powstało na fali pierwszej zagranicznej kolonii w NRD i Glenna Medeirosa w Radio :)) To były czasy!
Nigdy nie pisałam pamiętnika, choć zawsze był on w mojej głowie. Najwcześniej zapisane kartki wyblakły z upływem czasu. Najpóźniej zapisane, pachniały świeżym atramentem. W 2004r. Zwierciadło organizowało konkurs na dziennik "Dzień po dniu". Spróbowałam i ...wygrałam! Niewiele mieści się w tych dwóch słowach. Nie sądziłam, że doświadczenia opisane przeze mnie mogą konkurować z dramatycznymi losami, których wiele dookoła nas. Później prawie dwa lata pisania felietonów do Zwierciadła i pierwsza książka "Sen zielonych powiek". I jakoś tak to poszło. Wcale niełatwo , bo potrzeba pisania i możliwość wydania to planety tak odlegle, że aż niemożliwe, by je na jednej trajektorii osadzić. Próbuję jednak. Próbuję. Jak mi się mózg ulewa, to muszę to wypisać i oddać.
Pytałaś mnie o wenę... Nie wiem, czy coś takiego istnieje. Czasami wydaje mi się, że wena to po prostu odnalezienie ścieżki w gąszczu myśli, obserwacji - te są mi wyjątkowo bliskie- odczuć. Układanka, której elementy lądują na właściwym miejscu. Wena nie jest dla mnie kreacją czegoś z niczego. Taka kreacja to żmudna praca i tu moje ukłony w stronę pisarzy ´fantastycznych´ dosłownie i w przenośni. Jeśli wielkość pisarza mierzyć potęgą jego wyobraźni, to kłaniam się do ziemi tym, którzy kreują światy, zdarzenia, postaci z niczego.
Zdarza się, że jakaś myśl wpada nagle, staram się ją wtedy notować i obudować później. Najczęściej piszę rano. Jestem jak dziecko. Wieczorem szybko do łóżka, rano wcześnie do przedszkola :). Może troszkę inne godziny mimo wszystko, ale fakt lubię pisać rano, kiedy dom śpi, kawa pachnie wyjątkowo, bo jest pierwszym intensywnym zapachem dnia i .... Myśli też pachną wtedy inaczej. Prawda jest jednak taka, że jak trzeba pisać, to i w zatłoczonym pokoju potrafię, i na stacji, i w kawiarni.



Opowiedz o swojej pasji fotografowania. Od kiedy rozwijasz to zainteresowanie? Bardzo mi się podoba sesja z Elżbietą Cherezińską.

Z fotografowaniem to jest tak, że zdjęcia fascynowały mnie zawsze, ale robiłam je tylko hobbystycznie. Często wertowałam albumy fotograficzne, wygrzebywałam na strychach zapomniane przedwojenne zdjęcia polskich aktorów... Barszczewska, Bodo, Ćwiklińska. Co tu dużo mówić, fotografia to czysta magia, chwila zaklęta pod powieką. To, co mi się jednak podobało, nie podobało się innym. Grube ziarno, brak ostrości często uważane za odchylenie od normy, błąd w sztuce, mi się wydaje urokliwe; jest swego rodzaju narzędziem. W Norwegii fotografią zajęłam się na poważnie z uwagi na mojego partnera Thomasa Gudbrandsena, który fotografuje od zawsze. Oboje robiliśmy dużo reportaży ´ulicznych´ w kraju i za granica, a potem podjęliśmy decyzje o założeniu własnej firmy, która zajęła się również reportażem ślubnym. Podeszliśmy do tego z wielka pokorą, ale i odpowiedzialnością, inwestując w dobry sprzęt, reklamę i szkolenia. Czy się opłaciło? Chyba tak. Dostaliśmy się do międzynarodowego stowarzyszenia reporterów ślubnych WPJA, zarówno, gdy chodzi o fotografie czarno- białą jak i artystyczną. Mamy sporo zleceń. To miłe wyróżnienie, które otwiera pewne drogi. Ale i tak najpiękniejsze co dostajemy to więź, która nas łączy z poznanymi ludźmi. Rzadko kiedy nazywamy ich klientami; pamiętamy po prostu imiona :)
Co lubię fotografować najbardziej? Wszystko. Sceny są wszędzie. Czasami jest wyjątkowa kompozycja, czasami światło, czasami wyjątkowe zmarszczki... Zdarza mi się roztkliwiać nad kwiatkiem w lesie ;) Zgrywam to później na komp i myślę: ok... A to niby czemu? To chyba taki odruch. Bez aparatu zerwałabym kwiatek, z aparatem zrywam go obiektywem. Tak to wygląda :)

Wiesz dlaczego sesja z Elą jest piękna? Bo prócz mojego oka, Ela była totalnie wolna i kreatywna przed obiektywem... Soczewka była lustrem, w którym się przeglądała, tak jak robi kobieta, gdy nikt jej nie widzi... Tak chyba to czuje.

Elżbieta Cherezińska

W jakich okolicznościach poznałaś Elżbietę

Z Elką znamy się nie tak długo, ale za to intensywnie :)
Poznałyśmy się prawie dwa lata temu. Jej zepsuło się auto w Norwegii. Jako koleżanka naszej wspólnej koleżanki, próbowałam pomoc. I tak się jakoś zaczęło. A ze ona z 9. października, a ja z 8. i że jakoś nam dobrze się mailowało to i kontakt się umocnił. Założyłyśmy 2eCafe. Internetową kawiarnię tylko dla naszej dwójki. Spotykamy się tam na poranną kawę albo wieczornego kielicha. Czasami narzekamy przy stoliku, że jesteśmy grube, że dzieci nas nie słuchają, że kasy brak, a czasami cieszymy się z książek i małych drobnostek i serwujemy ciasto z bitą śmietaną (i pomyśleć, że to wszystko w wyobraźni). Czasami powstaje z tego kontaktu coś fajnego i artystycznego jak sesja Eli, którą zrobiłam, kiedy przyjechała do mnie z Rodziną. Obie pamiętamy ten dzień jako słoneczną magię.
Jesteśmy ostatnio zajęte, wiec 2eCafe porasta mech i pokrywa kurz. Czasami zajrzy jedna z nas, ogarnie stolik, zaparzy kawę i posiedzi, popatrzy... Zdarza się jednak, że w ferworze pracy znajdziemy chwile na plotki i wtedy 2eCafe ożywia się na moment. Ela to jednak tytan pracy, mądra, uzdolniona pisarka. Jej dzień pracy jest upchany do granic możliwości. Szanuję
to, bo wiem jakiego zorganizowania, dyscypliny potrzeba pisarzowi, który ma na głowie wiele projektów. Rozumiem wiec i nie grymaszę, wiem, że przyjdzie dzień kiedy to sobie odbijemy. Pisząc do Ciebie pojadam chleb ze smalcem od Elki. Ja kiedyś wysłałam jej brązowy ser z Norwegii. Ot, taka wymiana gospodarcza :)


Edyto, dlaczego Norwegia, jak się tam znalazłaś?
Pracujesz w bergeńskim Centrum Kryzysowym. Co Cię satysfakcjonuje, a czego nie lubisz w tej pracy?


Praca w handlu i marketingu nie była tym co chciałam robić, ale tym co musiałam. W miasteczku, z którego pochodzę, nie ma komfortu wyboru. Nie bez znaczenia jest fakt, ze wtedy, kiedy ja zaczynałam pracę, w Polsce marketing był hasłem magicznym. Wiele się przez kilka lat pracy w handlu i marketingu nauczyłam, ale najlepsze w tym było to, że z uwagi na tę prace trafiłam do Norwegii, ponieważ zaproponowano mi posadę tutaj. Kiedy jednak przyszedł czas na weryfikację tego co chcę, a tego co muszę, zdecydowałam się coś zmienić. W efekcie zmieniłam wszystko :)
O pracę w Centrum Kryzysowym dla Kobiet, starałam się dość długo. Korespondowało to z moim wykształceniem, ale i z sercem. Zawsze chciałam być bliżej ludzi, poznawać inne kultury... Praca w centrum przyniosła mi satysfakcje i wyzwania, ale też weryfikacje i potwierdzenia. Co innego jest mówić o rasizmie, tolerancji, szacunku do innej kultury, religii, a czym innym jest tego doświadczyć. To co jest dla mnie najtrudniejsze w pracy to dystans. Nie istnieje on w moim słowniku. Często zabieram do domu przypadki z centrum; kobiety sprzedane, bite, gwałcone, dzieci po traumatycznych przejściach... Świadomość, że możliwości pomocy są ograniczone, boli fizycznie. Świadomość, że czasami chce się pomoc, ale kobiety wybierają powrót jest chyba jeszcze gorsza. Emocje nie pozwalają wtedy spać. Wciąż pamiętam imiona tych, których już w centrum nie ma. Zajmuję się najczęściej dziećmi, więc je pamiętam najlepiej. Spojrzenia, gesty, drobnostki... Kiedyś jeden chłopiec zrobił sobie zdjęcie moim telefonem. Nie wiedziałam o tym. Po jakimś czasie przeglądałam zdjęcia i zobaczyłam jego uśmiechniętą twarz. Serce mało mi nie pękło, bo ten chłopiec był bardzo wyjątkowy, być może więcej go nie zobaczę... To zdjęcie łamało zasady tajności centrum, a mimo to nie potrafiłam go usunąć.
To jest chyba w tym najpiękniejsze. Ci ludzie zabierają mi kawałek duszy, ale dają w zamian swoją. Czasami czuję się jak kolorowy zlepek zrobiony ze wszystkich, których w centrum spotkałam. Gdyby na to zerknąć fachowo jestem bardzo nieprofesjonalna ;) Być może jednak przywyknę... Czy tego chce? Nie. Ale być może to jedyny sposób by pomagać i nie zwariować.
Z uwagi na różnice kulturowe napisałam, że praca w centrum jest dla mnie weryfikacją wielu rzeczy. Ludzie nie wiedzą o czym mówią, kiedy generalizują narodowości, kiedy je lukrują lub oczerniają. Najlepiej doświadczyć tego w życiu. Teoretyzowanie w tym temacie się nie sprawdza.

Edyta Szałek

Dzieci mają to do siebie, że się o nich najdłużej pamięta. Czy zadajesz sobie czasem pytanie czym one zawiniły, żeby tak cierpieć? Wielu ludzi w takich sytuacjach zastanawia się gdzie wtedy jest Bóg?

Kwestia Boga i zdarzeń, przy których pytam o jego istnienie, to temat trudny. Według mnie niestety Bóg z rzeczami i złymi i dobrymi ma niewiele wspólnego. Nikt nie jest winny. Jest konsekwencja zdarzeń. Jeśli matka pije w ciąży ,dziecko będzie chore. Dziecko będzie chore nie dlatego, że Bóg się nim nie zajął, ale dlatego, że matka piła. Afrykańczycy cierpią z głodu, bo żyją w kraju w jakim żyją, brak im wody, rozmnażają się niemiłosiernie... Kiedyś było prawo natury. Dziś czujemy się w
obowiązku pomagać, przeciwdziałać. To taki nasz cywilizacyjny obowiązek. Czy dobrze robimy? Cholera wie. To jak z kolonizacjami i wciskaniem ludziom na siłę Chrystusa do czaszek. Czy Bóg by tego chciał? Czy oni bez Boga byli źli? Jedno wiem. Religia narobiła więcej szkód na świecie niż cokolwiek innego. Religia w ogóle. Każda.
Tak jak napisałam to temat trudny. Nie mnie reformować świat, ale przynajmniej mogę mieć swoją opinie.



W swoich książkach i opowiadaniach często wspominasz o emigracji. Jak radzisz sobie z tęsknotą?

Emigracja to stan ducha i ciała. Znacznie lepiej poradzić sobie z fizyczną stroną emigracji, niż jej emocjonalnym aspektem. Za granicą mieszkam ponad 3. lata. Dopiero teraz zaczynam czuć, że pojęcia: dom, własne miejsce - rozszczepiają się na dwa kraje. Siłą rzeczy wszystko to, czego doświadczam, przenika do moich książek. Emigracja jest dla mnie pojęciem, przeżyciem dużo szerszym niż banalne ramy szybkiego dorobienia się postawione przez ludzi, którzy nigdy za granica nie pracowali. Poza tym ,nie wszyscy wyjeżdżają ´´za chlebem``, wszyscy jednak, którzy wyjeżdżają, doświadczają tęsknoty za krajem. Nie mam specjalnego sposobu na radzenie sobie z tą tęsknotą. Najlepiej byłoby wsiąść w samolot za każdym razem, kiedy się ckni i przylecieć do kraju. Niestety nie jest to możliwe. Przywołuję więc czasami obrazy Polski w mojej wyobraźni. Dzielę się historią, opowieściami z Polski z kolegami z pracy, śpiewam pod nosem po polsku... Drobne, ważne rzeczy. Nie mogę nie wspomnieć o szmuglowaniu przez granice kiełbasy krakowskiej, kabanosów, czy prezentów tak deficytowych jak smalec zrobiony przez Elę Cherezinską. Była u mnie zeszłego lata. Dostałam wisienki własnej roboty w cudnym słoiczku, powidła śliwkowe, polską czekoladę, kukułki i wspomniany smaluszek. To są rzeczy na wagę złota. Nie żartuję. Kukułki wydzielałam moim chłopcom po jednej w każdy weekend :) 

Edyta Szałek

Czytałam wszystkie Twoje książki i muszę przyznać, że najbardziej podoba mi się ostatnia, czyli "Łowcy wielorybów". Kiedy kolejna powieść? 

Jakiś czas temu zaczęłam prace nad książką pt. Solhaug. W międzyczasie wpadłam na inny pomysł - nowa książka - który natarczywie szwenda mi się po głowie. Więc nie wiem co robić :) Czuję, że ten drugi pomysł dojrzewa sobie, przetrawiam go, przerabiam... Jeśli przyjdzie czas zostanie zrealizowany, jeśli nie, być może skończę Solhaug.

Więc czekam z zaciekawieniem na Twoją kolejną książkę. Dziękuję za rozmowę. 

Edyta Szałek:
powieści- "Sen zielonych powiek", "Kamieniczka", "Łowcy wielorybów";
antologie- "Dziewczyńskie bajki na dobranoc", "Nie pytaj o Polskę".